Na jesienne wieczory "Sekret rodziny von Graffów"
I
O godzinie szóstej
trzydzieści willa Hansa von Graffa, położona w berlińskiej dzielnicy
Steglitz-Zehlendorf, na prominenckim osiedlu Wannsee, pogrążona była we śnie.
Poranna mgła otulała dom tak szczelnie, że z okna na piętrze nie było widać
dokładnie nawet kawałka chodnika przed budynkiem. Gospodarz zrezygnował w tej
sytuacji z obserwowania wejścia. Maria miała własne klucze, poza tym był
pewien, że o tak wczesnej porze odgłos damskich szpilek zaalarmuje całą okolicę
o porannej wizycie jego wnuczki.
Nie
pomylił się. Po kilkunastu minutach przeglądania papierów rozłożonych na biurku
usłyszał wyraźny stukot damskiego obuwia. Kobiece kroki zatrzymały się przed
jego domem. Potem cicho skrzypnęła metalowa furta.
Starszy
mężczyzna oczekiwał tej rozmowy, nalegał wręcz na nią, a teraz zauważył
poirytowany, że trzęsą mu się ręce.
– Scheisse – przeklął pod nosem.
Wiedział, że to nie będzie łatwa rozmowa, ale zazwyczaj lepiej panował nad
emocjami. Nigdy dotąd jednak sytuacja nie była aż tak dramatyczna. Informacje,
które kilka dni temu beznamiętnym głosem przekazał mu lekarz berlińskiej
kliniki, przewróciły cały jego świat do góry nogami. Emerytowany minister spraw
zagranicznych, przywódca prawicowej organizacji niemieckich neofaszystów
wolałby umrzeć, niż usłyszeć o sobie taką prawdę. Prawdę nieakceptowalną,
niweczącą jego medialny wizerunek i podważającą pozycję nestora znanego rodu.
Nic
dziwnego, że w takiej sytuacji zamknął się w sobie. Zabronił kogokolwiek
przyjmować w domu, nie odbierał telefonów. Nie zwierzył się nawet żonie. Na
kilka dni pogrążył się w poczuciu żałosnej bezsilności, z której wyciągnąć go
mogła jedynie jego wnuczka. Jednak tu pojawiał się kolejny problem. Z powodu
istotnych różnic w poglądach na życie i politykę stosunki rodzinne Marii i
Hansa były w ostatnich latach nieco chłodne, naznaczone dystansem. Fenomenem
klanu von Graffów był bowiem dziadek hołdujący, zgodnie z tradycją rodziny,
przekonaniom skrajnie prawicowym, i wnuczka, znana dziennikarka lewicującej
prasy. Choć szczęśliwe dzieciństwo kobiety spędzone w domu dziadków tego nie
zapowiadało, ci dwoje ścierali się teraz ze sobą jak ogień i woda. Wszystko
przez to, że plan pokierowania życiem ulubienicy wymknął się Hansowi spod
kontroli. Jedyna córka tragicznie zmarłego syna, wychowana przez dziadków,
wysłana na Uniwersytet Warszawski miała tam nauczyć się języka swoich wrogów po
to, by w efekcie – jak założył nestor rodziny – lepiej poznać ich zwyczaje.
Kiedy po studiach wróciła do Berlina odmieniona przez pobyt w Polsce, zachowała
swoje studenckie kontakty i podjęła pracę w dzienniku „Die Tageszeitung”, pomiędzy despotycznym
politykiem i ambitną dziennikarką zaistniał
konflikt. Krewni unikali drażliwego tematu, jednak mimo dementowania przez nich
doniesień o niesnaskach rodzinnych na tle światopoglądowym problemy znanych
arystokratów chętnie komentowała niemiecka prasa bulwarowa. Mówiło się o nich w
mediach i plotkowało na mieście.
Teraz
Hans oczekiwał od wnuczki pomocy. Musiał się zmierzyć z efektami swoich
nieroztropnych postępków i ciągłego negowania jej prawa do posiadania
odmiennych poglądów. Dla takiego autokraty jak on to nie była komfortowa
sytuacja. Mimo wszystko cieszył się z tej wizyty, nawet jeśli pretekstem do
spotkania była jego choroba.
Kiedy
usłyszał głos wołający: „Dziadku!” – drgnął. W drzwiach gabinetu stanęła wysoka
blondynka, wyjątkowo piękna młoda kobieta o niebieskich oczach i drobnych
rysach twarzy. Jej nieomal anielskie oblicze, często przysłonięte burzą loków, nie
odzwierciedlało nieustępliwego charakteru i odziedziczonego po dziadku uporu. Zgrabna
szczupła figura modelki wyróżniała ją na tle innych członkiń rodu słynących
głównie z zalet intelektu, toteż uroda ślicznej Graffówny była jednym z powodów
dumy Hansa.
Teraz
na jej widok dystyngowany starzec wstał z fotela, lekko się chwiejąc, ale zaraz
potem wsparł się o biurko i swoim zwyczajem pokazał gościowi miejsce na wprost
siebie.
–
Wejdź, proszę, i siadaj.
Wnuczka
podeszła jednak wpierw do niego. Cmoknęła go w policzek i położyła na biurku
bukiet żonkili.
–
Masz dzisiaj urodziny czy coś pomyliłam? – zagadnęła serdecznie.
Spochmurniały
jubilat skrzywił się.
–
Rzeczywiście – mruknął, jakby nie o niego chodziło.
–
Trochę dziwna pora na przyjmowanie gości. Coś się stało?
– Stało się – powtórzył po niej grobowym głosem. – A pora jest dobra, bo chcę z tobą pomówić bez świadków.